Tego ranka, jak działo się to już od kilku tygodni, od strony jeziora dochodziły odgłosy wystrzałów. Od godziny szóstej, pomimo szarówki, myśliwi nie odpuszczali gęsiom gęgawom. Poczynając od pierwszego września, walili ile wlezie. A była już połowa października. Nad trzcinowiskami co chwila słychać było specyficzne gęganie, gdy całe stada tych pięknych ptaków podrywały się do lotu, spłoszone wystrzałami myśliwych. Mundek właśnie dziś postanowił wybrać się na ryby. Nie, żeby był wędkarzem albo rybakiem. On po prostu umiał łowić ryby, i to na wszelkie sposoby. Opłacanie składek i posiadanie zezwoleń na połów ryb, uważał za całkowicie zbędne. Bo żeby łowić, to trzeba umić, a nie płacić – powtarzał.
Większość miejscowych miała podobne poglądy na tę kwestię. Zresztą tu i tak wszyscy się znali. Edek Piskorz, przewodniczący Świnioryjskiego Koła PZW i zarazem Komendant Okręgowej Społecznej Straży Rybackiej, jest chrześniakiem Mundka i na komunię dostał od niego składaka „Wigry 2”. Tak więc Mundek mógł oddawać się swojej pasji bezstresowo i spokojnie doskonalić stare oraz opracowywać nowe metody. Ostatnio pasjonował się on techniką na tak zwanego „pierdolca”. Była ona, tak jak jej nazwa, bardzo prosta. Wypływało się łodzią na jezioro, kotwiczyło, wyrzucało do wody ładunek i czekało. Niedługo, jakieś piętnaście, dwadzieścia sekund.
…A potem, jak pierdolło, to woda unosiła się na jakieś trzydzieści, czterdzieści centymetrów, a wielki dymny bąbel mącił jej powierzchnię, niczym gejzer w Yellowstone. Wtedy rybki można było zbierać podbierakiem wprost do koszy w łódce. Tak naprawdę, nie była to metoda nowatorska. Zaraz po wojnie, gdy na podorędziu było jeszcze trochę granatów, stosowano ją, ale z czasem granaty się skończyły, a metoda, z powodów oczywistych, odeszła w niepamięć. Technika, o jakiej mowa, była genialna w swej prostocie, jedyny problem stanowił odpowiedni materiał wybuchowy, a właściwie jego zdobycie. Póki co, nie sprzedawano w GS-ie trotylu, nitrogliceryny, amonitu, tetrylu czy dynamitu. Oczywiście ani Mundek, ani Waldek, nie byli w stanie wyprodukować takiego materiału sami. Ale był we wsi ktoś, kto to potrafił. Dlatego pewnego razu, gdy pan Hieronim z podleczonymi oparzeniami wyszedł ze szpitala, Waldek złożył mu propozycję nie do odrzucenia. Mianowicie pan Hieronim miał wyprodukować bezpieczny materiał wybuchowy, który sprawdzałby się w najnowszej metodzie Mundka. I emerytowany nauczyciel chemii, dysponując odpowiednią wiedzą, może niekoniecznie doświadczeniem, z powodu nudy i braku konkretnego zajęcia podczas rekonwalescencji, zgodził się taki materiał wykonać. A nawet przeszkolił przyszłych użytkowników, co do zasad jego bezpiecznego stosowania.
Dochodziła szósta piętnaście. Jezioro było gładkie jak dupa niemowlaka. Nawet najmniejsza falka nie skaziła lustrzanej powierzchni zbiornika. To wydawało się dziwne. Tak przynajmniej stwierdził w myślach Mundek. „Kurna, jeszcze nigdy nie widziałem tak spokojnego jeziora. Normalnie lustro… nie ma żadnego wiatru… To dlatego nie ma fali. Ale przecież wiosłuję i w dodatku te cholerne kaczki.” Faktycznie, nieopodal łódki przepływała rodzinka kaczek. Wyglądało to tak, jakby ślizgały się po lodzie. Żadnej fali, choćby najmniejszego drgnienia idealnej tafli. Dziwne. Mimo wszystko Mundek wypłynął na środek jeziora i wyrzucił za burtę kotwicę. Z niedowierzaniem patrzył, jak woda ją pochłonęła i nadal pozostawała gładka jak lustro. W dwie sekundy kotwica dotarła na dno. Nie było tu szczególnie głęboko. Jakieś sześć metrów, sądząc po znacznikach na sznurku. Mundek pociągnął spory łyk samogonu, którego flaszkę zabrał ze sobą, jak zwykle na ryby. Po czym z niedowierzaniem zanurzył rękę w wodzie za burtą. Była chłodna i mokra jak woda. Ale, mimo że wykazywała wszystkie cechy fizyczne cieczy, nie falowała. Jej powierzchnia przypominała taflę lodu, nieruchomą, mimo że nadal była płynna i w dotyku nie wykazywała żadnych nadnaturalnych właściwości.
– Co do cholery?! – przeklął Mundek.
(W rzeczywistości przeklął dosadniej, ale nie byłoby elegancko tak dosłownie go tu cytować). Kiedy przygotował pierwszy ładunek, nie był pewny czy powinien dzisiaj łowić na jeziorze. Ręce mu drżały, a oddech miał nieregularny i przyspieszony, tak że jeszcze chwila, a mogłyby się pojawić pierwsze oznaki hiperwentylacji. Jednak instynkt łowcy wziął górę. Odpalił lont i wyrzucił obciążony kamieniem ładunek za burtę. Nie minęło piętnaście sekund, gdy nastąpiła eksplozja. Wyraźnie było słychać stłumiony odgłos detonacji… Woda była jak kisiel, jak galareta, jak lód. Nic… Dosłownie nic się nie wydarzyło… Powierzchnia, tak jak poprzednio, zdawała się gładka niczym tafla szkła. Mundek z dezaprobatą popatrzył na resztę ładunków ułożonych na dnie łódki. Tak naprawdę nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Zresztą myślenie nigdy nie przychodziło mu szczególnie łatwo. „Kurna, co jest do cholery? To gówno nie ma mocy. Nic, ani jednej rybki” – pomyślał.
Postanowił podzielić się swoimi przeżyciami z Waldkiem. Zrezygnował z dalszych połowów, wyciągnął kotwicę i trzęsącymi się rękoma chwycił za wiosła. Chmury nad jeziorem zaczęły gęstnieć. Gdy dopłynął do pomostu, widzialność była poniżej pięćdziesięciu metrów. Przycumował łódź. Mgła nasilała się w zaskakującym tempie. Wypił jeszcze łyk samogonu, a butelkę wetknął za pasek spodni. Spakował resztę ładunków do torby i ruszył w stronę domu. Nie mając najmniejszego pojęcia, co go jeszcze dzisiaj spotka.
***
Waldek, jak co rano, z obolałą duszą i suchym gardłem, wyszedł na drogę i postanowił poszukać swego najlepszego kompana. Oczywiście kac nie był jakimś nadnaturalnym zjawiskiem, jeśli chodzi o waldkowe przedpołudnie. Uporanie się ze snem, snem proroczym, okazywało się dużo większym wyzwaniem. To zdarzało mu się ostatnio raczej regularnie. Więc i dziś rano Waldek obudził się z głową nabitą myślami, jak strzelba Apacza prochem. Myślał, myślał i myślał, coraz intensywniej. Myślenie sprawiało mu ból. „Gdyby to był tylko kac” – marzył. Ale nie, to było coś gorszego. Co rano miał wrażenie, że już dłużej tego nie zniesie. Jedynym lekarstwem okazywał się C2H5OH. Nie miał pojęcia, skąd wziął się w jego głowie ten ciąg znaków, ale wiedział dokładnie, co on oznacza. Od niedawna wiedział wiele rzeczy, choć nie miał bladego pojęcia skąd. Teraz zamierzał wypić ze swym najlepszym kumplem tyle alkoholu etylowego, by jego mózg, a dokładniej neurony, konkretnie synapsy, uległy porażeniu i przestały przesyłać impulsy elektryczne od jednej komórki do drugiej, w wyniku czego wreszcie przestanie myśleć. (No, czy to normalne rozumować w ten sposób, jak ma się ukończonych sześć klas podstawówki?) Myślenie to bolesny proces, zwłaszcza że u Waldka pojawiło się ono nagle i nienawykły waldkowy mózg znosił to nad podziw źle. Waldek w desperacji myślał nawet o lobotomii i w dodatku dokładnie wiedział, co to znaczy i jak się ów zabieg przeprowadza. To było nie do zniesienia. Postanowił jak najszybciej odszukać Waśkę.
Na samym początku poszukiwań, waśkowa Gertruda oświadczyła bezpretensjonalnie, że Mundek właśnie dziś wybrał się na ryby. Jednak nie była w stanie sprecyzować, gdzie dokładnie miał on owe ryby poławiać. Serce załomotało mu mocniej i poczuł niepokój. Jako najlepszy kumpel Waśki, dobrze wiedział, gdzie kolega trzyma łódź. Postanowił jak najszybciej dotrzeć nad jezioro. Robiło się mglisto. Im bliżej jeziora, tym widoczność była coraz gorsza. Mgła zamieniła się w przysłowiowe mleko, gdy przed nim, na ścieżce zamajaczyła jakaś postać.
– Waśka!? – z nutką niepewności w głosie zawołał Waldek.
– Co ty, do jasnej cholery, tutaj robisz, Wala? – przywitał go serdecznie kolega.
– No wiesz… Miałem po prostu ochotę się z tobą spotkać, a tak szczerze, to miałem ochotę się z tobą napić. I pomyślałem, że może poszedłeś nad jezioro… Właściwie to Gertruda mi powiedziała, że poszedłeś nad jezioro… Rozumiesz, znowu miałem sen. Taki sen… No i trochę się zacząłem o ciebie martwić.
– Co ty, kurna, znowu miałeś?
– No mówię przecież, że miałem sen, jeden z tych proroczych.
– Kurna Wala, ty mnie nie rozwalaj. Ja przez ciebie zawału dostanę. Ja i tak mam dzisiaj za dużo wrażeń, jak na tak wczesną porę, a ty mi jeszcze z jakimś proroczym snem wyjeżdżasz.
– Byłeś na jeziorze? – spytał niby od niechcenia Waldek.
– No byłem.
– A gdzie masz ryby? – Waldek zmierzył Waśkę wzrokiem od stóp do głów.
– Nigdzie. Nie brały. A co?
– No nie wiem, ale śniło mi się, że wypłynąłeś na jezioro, a ono po jakimś czasie cię pochłonęło.
– Co ty pieprzysz, Wala. Jak pochłonęło?
– No wiesz… Tak jakby wciągnęło do środka. A nie było nawet małej falki.
– Ty chyba sobie jaja robisz? – Tylko tyle mógł wykrztusić Mundek, bo w gardle stanęła mu jakaś klucha i nie potrafił wypowiedzieć ani jednego słowa. Usiedli na powalonym pniu i wypili po jednym z mundkowej butelki. Klucha nieco zmalała i Mundek wreszcie przemówił.
– Chodź, musisz to zobaczyć Wala – pociągnął kumpla za kufajkę i ruszyli w stronę jeziora.
Po kilkudziesięciu krokach Mundek, nie przerywając marszu, zwrócił się do idącego za nim Waldka:
– Wala, z tym jeziorem jest coś nie tak, albo ze mną, bo tak jak powiedziałeś, nie ma na nim najmniejszej nawet fali.
– Wiem, widziałem to we śnie – odparł bez specjalnych emocji Waldek.
– Tak po prostu widziałeś? I mnie też w tym śnie widziałeś, jak mnie woda… Jak ty to powiedziałeś?
– Pochłonęła – rzeczowo stwierdził Waldek.
– No właśnie. Pochłonęła. I co się dalej działo?
– Nie wiem. Obudziłem się.
– Tak po prostu? Nie mogłeś jeszcze trochę pośnić, żebym do cholery wiedział, czego mam się spodziewać?
Gdy ledwie odnajdując drogę w gęstej mgle doszli nad brzeg jeziora, spostrzegli na jego powierzchni jakieś światła. Przycupnęli w szuwarach i stamtąd obserwowali co się dzieje. Światła już na pierwszy rzut oka nie wyglądały na światła innych łodzi. Nikt dziś na pewno nie pływał po jeziorze. Nie w takiej mgle. To były światła inne, dziwne, obce. Mgła powoli opadała, a rozbłyski, które obserwowali, stawały się coraz wyraźniejsze. Pulsowały i poruszały się jeden za drugim, jakby według jakiegoś schematu. Dokładnie po eliptycznym torze.
– Waśka? – spytał szeptem Waldek. – Co ty robiłeś na tym jeziorze?
– No wiesz. Wypłynąłem na środek, po tej dziwnej wodzie, zakotwiczyłem i walnąłem jednego „pierdolca”. Zanim eksplodował, opadł na samo dno. Tylko że potem nic się nie stało.
– Jak to nic? – dopytywał się Waldek
– No nic, zupełnie. Słychać było eksplozję pod wodą, ale nic się nie stało. Woda nawet nie drgnęła – tłumaczył Mundek ściszonym głosem.
W tym momencie zamilkł, bo niewzruszona do tej pory tafla jeziora zaczęła się unosić. Mgła na tyle już się rozwiała, że mogli obserwować to dziwne zjawisko bez żadnych problemów. Wielki, monolityczny obiekt wynurzał się z toni jeziora. Jego powierzchnia była gładka i lśniąca niczym wypolerowany chrom. Wszystko się w nim odbijało jak w lustrze, przez co ustalenie jego prawdziwych rozmiarów i kształtów było prawie niemożliwe. Obiekt najpierw powoli wynurzał się z wody, ociekając nią ze wszystkich stron. A potem majestatycznie zawisł tuż nad taflą jeziora, która znów stała się nieporuszona. Z jego górnej powierzchni wydobywała się jakby cienka stróżka dymu lub pary. Mundek i Waldek przycupnęli niżej, jeszcze bardziej wbijając się w sitowie. Przyglądali się temu przedziwnemu spektaklowi z otwartymi ustami.
– Waśka, czy ty kiedyś widziałeś coś podobnego?
– Nigdy – odparł bez namysłu Waśka. – Co to może być?
– Nie wiem na pewno, ale przypuszczam, że jest to jakiś pojazd.
W tej chwili w jednej ze ścian… (w zasadzie, pojazd, o jakim mowa, nie miał określonego kształtu, trudno więc stwierdzić, że miał ściany)… w każdym razie – pojawił się otwór. Z tego otworu zaczęły wylatywać jakieś mniejsze obiekty. Po dokładniejszej obserwacji, zwłaszcza że mgła już całkiem się rozproszyła, Waldek twierdził, że są to jakieś istoty humanoidalne. Po czym musiał wytłumaczyć Waśce znaczenie słowa „humanoidalny”. Istoty te, swobodnie lewitując, wykonywały jakieś prace na górnej powierzchni pojazdu. Niektóre pozostawały na górze, a inne dostarczały z wnętrza wehikułu jakieś materiały czy narzędzia. Po kilku, może kilkunastu minutach zakończyły pracę i z powrotem schowały się w otworze, który po chwili zniknął. Pojazd nadal wisiał nieruchomo nad taflą jeziora.
– Widzisz Waśka – zaczął Waldek. – Myślę, że to twoja sprawka.
– Że niby co?
– Myślę, że to ty narobiłeś tego ambarasu tym swoim „pierdolcem”.
– Że niby zbombardowałem pojazd Obcych?
– Obawiam się, że tak i obawiam się też, że oni o tym dobrze wiedzą.
– No to co, mam tam popłynąć i ich przeprosić?
– Waśka ty… y…musisz… y…będziesz… y… koniecznie.
Waldek zaczynał bełkotać. Tak zwykle zachowywał się, kiedy
znajdował się w transie. Mówił bardzo niewyraźnie, bez ładu i składu. Dopiero z czasem jego monolog stawał się bardziej klarowny i zrozumiały. Także i teraz słowa Waldka zaczęły składać się w jakiś sensowny, zrozumiały przekaz.
– … Słuchajcie! Nie chcemy was potępiać. Lekceważyć waszych zwyczajów. Nasz głos ma wam tylko dać do myślenia. Woda to życie. Jest ona wszystkim, co do życia potrzebne. Natomiast wasz pęd do samozniszczenia nas niepokoi. Obserwujemy was już od jakiegoś czasu i jeszcze tu wrócimy. To nasze przesłanie. Nie zmarnujcie tego czasu. Macie tyle wody. To olbrzymi potencjał… – Po tych, wypowiedzianych nie swoim głosem, słowach Waldek osunął się na kolana i oparł rękoma o ziemię.
– Jezus Maria! Jak mnie głowa napiernicza! Waśka, weź coś zrób. Dłużej tak nie wytrzymam.
Mundek niewiele myśląc, podał mu butelczynę. W tym momencie pojazd zaczął wibrować i wydawać dźwięki o bardzo niskiej częstotliwości. Po chwili rozpłynął się w powietrzu, a do ich uszu znów zaczęły docierać odgłosy przyrody. Na jeziorze tańczyła frywolnie niewielka fala.