Kowbojki z aligatora
Kliknij by posłuchać. Czyta Marek Sęk-Ivellios (paranormalium.pl)
Jeśli kiedyś życie da wam w pysk tak mocno, że znajdziecie się na bruku, a nie stracicie po tym ciosie całkowicie świadomości, to nie odpuszczajcie. Pomyślcie, może jest tu jakiś śmietnik? A może ktoś da wam jałmużnę albo po prostu pojawi się człowiek, który odmieni wasze życie.
„Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą." (Mt 7, 7-8.)
Mnie znalazł. Dlatego i wam radzę – szukajcie, a być może i was znajdzie.
Wiem, że od razu mimowolnie pcha się wam na usta pytanie – Kim, u diabła, jestem, że ośmielam się dawać wam jakiekolwiek życiowe rady? Postaram się co nieco wyjaśnić.
Otóż w tej chwili jestem jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Mój majątek przekroczył właśnie kwotę 10 mld. dolarów. A jeszcze jakiś czas temu zastanawiałem, się czy moje popieprzone życie ma jakikolwiek sens. Możecie od razu zapytać: jak się nazywasz? Ale postanowiłem opowiedzieć wam tę historię, nie zdradzając swojego nazwiska. Zresztą, takich jak ja jest wielu i moje nazwisko nic by nie wniosło do tej opowieści. Moja historia zaczyna się w pewien deszczowy, październikowy wieczór. W jednym z pięknych, zalanych deszczem miast Europy.
***
Październik był typowy dla naszego klimatu. Deszcze i brak słońca dawały się wszystkim we znaki. Depresja i ogólne rozdrażnienie to nierzadkie przypadłości ludzi, którzy, ciężko pracując, nie osiągają w zasadzie nic. A w chwili słabości, z własnej głupoty mogą stracić wszystko, co do tej pory osiągnęli. O taką chwilę nietrudno, gdy za oknem październikowy ziąb i plucha. Szczerze mówiąc, miałem wszystkiego dość. Byłem przemoknięty, zmarznięty, zdegustowany, załamany i wściekły. Miałem tylko 27 lat, a świat już się dla mnie kończył. Chciałem po prostu urżnąć się w trupa. Skasować, choć na jakiś czas, świadomość. Słowem miałem doła jak stąd do chin.
W barze było może kilka osób. Pora była jeszcze młoda. Większość zagonionych, sfrustrowanych, młodych ludzi, takich jak ja, próbowała jakoś dotrwać do końca dniówki, wykonując często bezsensowną prace i odliczając jednocześnie ostatnie godziny ciężkiego tygodnia. Piątek to dla niektórych najpiękniejszy dzień tygodnia. Nie dla mnie.
Dla mnie piątek to od dziś najnormalniejszy ze zwykłych dni. To dzień następny. Kolejny dzień życia. Dzień, w którym może się wydarzyć wszystko. I właśnie się wydarzyło...
Jack Daniels rodem z Tennessee próbował ukoić moje nerwy i prawie mu się to udało. Kiedy do środka wszedł mężczyzna ubrany jak kierowca ciężarówki. Podszedł do baru i zamówił coś do picia. Nikt, poza mną, nie zwrócił na niego uwagi. A moją w zasadzie przykuły tylko jego buty. Zawsze o takich marzyłem. Szykowne kowbojskie buty na obcasie, ze skóry aligatora. Ich właściciel najpierw usiadł przy barze, a następnie po wypiciu jednego drinka zamówił następnego i zaczął się rozglądać po sali. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Po chwili wstał i ruszył z drinkiem w ręce w moim kierunku. Miał może sześćdziesiąt parę lat, długie siwe włosy i lekko utykał. Podszedł do mojego stolika.
- Mogę się przysiąść? – spytał z dziwnym akcentem.
- Jasne – odpowiedziałem bez zastanowienia.
- Wyglądasz na przybitego i pijesz samotnie. Pomyślałem, że może potrzebujesz towarzystwa.
- Nie. Skądże, mam tylko małego doła – wyjaśniłem.
- Czyli nie potrzebujesz towarzystwa i chcesz, bym sobie poszedł?
Zaprzeczyłem z grzeczności, bo wydało mi się, że to właśnie on potrzebował w tej chwili towarzystwa. Niekoniecznie mojego, ale z braku laku dobry kit.
- Dzięki. W takim razie napijemy się razem – odparł, niezręcznie próbując się uśmiechnąć. W jego twarzy było coś niepokojącego a zarazem znajomego. Jego uśmiech był niezgrabny i przypominał raczej grymas po przełknięciu ostrygi niż oznakę zadowolenia czy sympatii. Usiadł po przeciwnej stronie stolika. Z grzeczności, a może z ciekawości, pozwoliłem sobie zapytać nieznajomego.
- Jesteś stąd? Czy może przejazdem?
- I jedno, i drugie. – odpowiedział enigmatycznie.
Jego głos był szorstki i bezdźwięczny. Mówił jakby miał zatkany nos. Nie wyglądał na zakatarzonego, więc może skrzywiona przegroda nosowa albo inna niedrożność, pomyślałem. A te buty i skórzana kurtka, w niektórych miejscach przetarta prawie na wylot, sprawiały, że wyglądał cokolwiek dziwnie. Po prostu nie współgrał z krajobrazem. Na pewno nie był stąd.
- Bo jeśli jesteś tu przejazdem, to pewnie szukasz noclegu? Spytaj barmana. Mają tu całkiem niezłe pokoje po 59 euro za noc – poradziłem.
- Dzięki, ale nie potrzebuję noclegu. Pokonałem naprawdę szmat drogi, żeby cię znaleźć. I nie zamierzam marnować czasu na sen, bo mam go bardzo niewiele.
- Że co?
- Mówię tylko, że jeśli chcesz, możemy ten czas wykorzystać, by pomóc sobie nawzajem.
Ostatni łyk Jacka Danielsa utkwił mi w gardle. Nieznajomy ciągnął dalej.
- Rozumiem, że twój szef to świnia. Przyznaję, że powinno się go wykastrować i to w dodatku publicznie, ale to już nic nie zmieni. Twoje życie zmienić mogę tylko ja. A mam na to bardzo mało czasu. I jeśli przystaniesz na moje warunki i wyrazisz wolę współpracy, to może nam się udać. Musisz tylko jedno mi obiecać...
- O czym ty, do cholery, mówisz? Co chcesz zmieniać? - przerwałem mu zszokowany.
- Nie oszukujmy się. Twój szef jest dziwkarzem. Ale i ona nie była bez winy. Walenie szefa w pysk tylko z tego powodu, że przeleciał twoją dziewczynę, którą znałeś zaledwie od tygodnia, wydaje się czynem nader desperackim i nieprzemyślanym. Myślę, że ona nie była tego warta. - Pociągnął spory łyk z oszronionej szklanki tak, że został w niej już tylko lód.
- Widzisz, są w życiu różne rzeczy, które można mieć lub z nich zrezygnować, by posiąść inne. To taka sztuka wyboru. Jeśli będziesz się rzucał na każdy ochłap, który życie ci podsunie, to być może do jego końca nie zdobędziesz tego, czego naprawdę pragniesz. No ale będziesz miał pod dostatkiem ochłapów. Więc albo nauczysz się nimi cieszyć, albo przestaniesz się nad sobą użalać i w końcu zrozumiesz, że tylko ja mogę uratować twoje życie. Nie tylko uratować to, co z niego jeszcze zostało, ale całkowicie je odmienić. - Podniósł do góry szklaneczkę, dając w ten sposób znak kelnerowi, by powtórzył zamówienie.
- Musisz mi tylko obiecać, że bez względu na to, co się wydarzy, zrobisz dokładnie to, co ci powiem. Bo jeśli naprawdę chcesz, bym raz na zawsze odmienił twój parszywy los, a uwierz mi, że mogę to zrobić, musisz całkowicie mi zaufać. A ja ci gwarantuję, że nie pożałujesz.
Jego twarz znów wykrzywił grymas. Tym razem chyba grymas bólu. Napił się ze szklanki, którą właśnie przyniósł kelner i oparł wygodnie na krześle, patrząc mi głęboko w oczy. W jego oczach było coś niepokojącego, przerażającego wręcz. To było bardzo dziwne, ale jego oczy jakby nie pasowały do twarzy, tej twarzy. Malował się w nich strach, przerażenie, a może nawet obłęd. Tymczasem jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Patrzył mi w oczy, a ja nie mogłem wydobyć z siebie nawet jednego słowa. W głowie miałem straszny mętlik. Kim był? Skąd o mnie tyle wiedział? Dlaczego właśnie mnie szukał? ... Mnóstwo pytań, a na żadne z nich nie znałem odpowiedzi.
- Kim jesteś? - wykrztusiłem w końcu.
Nieznajomy przesunął drinka na brzeg stolika i opierając łokcie na blacie, pochylił się w moim kierunku.
- Jestem podróżnikiem. I jedynym gościem, który może ci pomóc. Hai capito?
Kiedy byłem chłopcem, często bawiliśmy się z kolegami w mafię. Każdy wtedy chciał być Vitem Corleone. Uczyliśmy się różnych zwrotów po włosku. Przede wszystkim ze starych filmów. Pasjami oglądaliśmy „Ojca Chrzestnego”. Osobiście w roli Don Vita, wolałem Marlona Brando niż De Niro. Ale o tym przecież nie mógł wiedzieć. Bo niby skąd?
- Aver capito - odpowiedziałem twierdząco.
Osiemnastokołowiec
- Chodź za mną! – krzyknął w moim kierunku, gdy wyszliśmy na zewnątrz.
Ulewa skutecznie zagłuszała wszystkie odgłosy miasta. Zlewały się one teraz w jeden monotonny pomruk, którego natężenie to rosło, to znów malało wraz z podmuchami październikowego wiatru. Naciągnąwszy kurtkę na głowę ruszyłem skulony poprzez strugi deszczu za oddalającą się sylwetką. Deszcz kąsał mnie po twarzy niczym wygłodniały rój moskitów. Widziałem przez zmrużone powieki, jak idzie przede mną w strugach deszczu, wyprostowany, lekko utykając, jakby deszcz i wiatr byli mu braćmi. Po pięciu minutach człapania w zupełnie przemoczonych butach, w deszczu i pod wiatr, dotarłem wreszcie na jasno oświetlony parking dla ciężarówek. Mój domniemany wybawca już tam na mnie czekał, stojąc pod wiatą, która tylko częściowo chroniła go przed deszczem, bo ten padał teraz prawie poziomo, niesiony porywistym wiatrem. Czym prędzej i ja schroniłem się pod połacią wiaty. Nawałnica przybierała na sile. Deszcz tłukł jak oszalały o blachę wiaty, wygrywając na niej przedziwne requiem dla słońca, skomponowane chyba przez samego Boga, który musiał być wtedy w nie najlepszym nastroju. Obok nas stała zaparkowana wielka, osiemnastokołowa ciężarówka dość fantazyjnie wymalowana. Dominowała czerń, a czerwień w połączeniu z oranżem i żółcią tworzyły na błotnikach i drzwiach stylizowane płomienie. Poza tym mnóstwo lśniącego chromu wypolerowanego na najwyższy połysk dopełniało szyku i elegancji, jeśli w ogóle można o czymś takim mówić w odniesieniu do ciężarówki. Podróżnik wszedł po trzech chromowanych stopniach drabinki i skinął, bym uczynił to samo. Wewnątrz było przyjemnie ciepło, sucho i nad podziw przestronnie. Za fotelem kierowcy znajdowała się przestrzeń, gdzie zamontowane były dość sporych rozmiarów łóżko, kuchenka mikrofalowa, ekspres do kawy, telewizor i inne potrzebne w długich trasach rzeczy. Taki dom na kołach, kamper w wersji koszarowej. Usiadłem na fotelu pasażera i zdjąłem przemoczoną kurtkę. Nie myliłem się, ujrzawszy go w barze. Faktycznie był kierowcą ciężarówki. Sam kiedyś chciałem, ale jakoś mi nie wyszło, jak zresztą większość rzeczy w życiu. Jedyne co mi, tak naprawdę, w życiu wyszło to chyba włosy. Miałem niespełna trzydzieści lat i zakola jak plaża w Jastarni. Cóż, może wyglądałem na intelektualistę, ale ostatnią książkę przeczytałem jeszcze w szkole średniej. Potem jakoś nie było mi z literaturą po drodze. Studia też mi nie wyszły. Ostatnio za co się nie wziąłem, wszystko sypało się jak choinka po Trzech Królach. Nie miałem mieszkania, pracy, dziewczyny, za to miałem niespłacany kredyt i komornika na karku. Większość kumpli, widząc mnie na ulicy, przechodziła na drugą stronę z obawy, bym nie poprosił ich o pożyczkę. Ci, od których już pożyczyłem, kontaktowali się ze mną tylko drogą mailową i wyłącznie w sprawie spłaty długu. Nie miałem nawet żadnych realnych planów na najbliższą przyszłość. Ale miałem za to swojego „wybawcę”. „Gumową Kaczkę” jak z „Konwoju” Sama Peckinpaha. Wielkiego trackersa z twarzą Kristofersona, Kuśtykającego pierdołę twierdzącego, że jest cudotwórcą i zmieni moje życie ot tak, jak zmienia się biegi w jego ciężarówce. I ja miałem w to wszystko uwierzyć? … W sumie, czemu nie. Co miałem jeszcze do stracenia? …
Nawałnica
Za oknami szalała coraz silniejsza nawałnica, a deszcz i drobny grad, który właśnie dołączył do duetu, wygrywał pod batutą wiatru już nie jakieś tam requiem, ale całe oratorium na cześć i chwałę sił natury, i to fortissimo. Mężczyzna siedzący teraz w fotelu kierowcy opuścił kołnierz skórzanej kurtki i bez pardonu zapytał:
- Chcesz być bogaty?
Minęła chwila, zanim do mnie dotarło, o co mnie pyta. Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, zapytał ponownie.
- Czy myślisz, że pieniądze, duże pieniądze, mogą rozwiązać twoje problemy?
- Pytasz poważnie? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- Śmiertelnie poważnie – wyartykułował z kamiennym wyrazem twarzy.
- Myślę, że tak. – odpowiedziałem, tym razem rzeczowo.
Kierowca poprawił się na fotelu, oparł dłonie na kierownicy i głęboko odetchnął, jakby moja odpowiedź sprawiła mu dużą ulgę. Milczał jeszcze przez chwilę, po czym ponownie zapytał
- Czy jeżeli miałbyś wystarczająco dużo pieniędzy oraz instrukcje, co z nimi zrobić, by je pomnożyć, potrafiłbyś tym razem tego nie spieprzyć? – To było raczej retoryczne pytanie. - Trzy i pół miliona euro. Tyle wynosi jutrzejsza wygrana w loterii Lotto. Pomniejszając tę sumę o należny państwu podatek, zostaje trzy miliony sto pięćdziesiąt tysięcy euro. To wystarczy, by kupić kilka niedużych firm z branży IT.
- Ale ja nie mam tych pieniędzy. Nie kupiłem nawet losu na loterię.
- Ale ja go za ciebie kupiłem. Jest w tej walizce. – wskazał ręką niewielką aktówkę leżącą na składanym łóżku za nami. – Są tam też wszystkie niezbędne materiały, numery telefonów i dokładne instrukcje krok po kroku.
- Skąd mogę mieć pewność, że główna wygrana padnie właśnie na mój kupon?
- Nie możesz. Ja ją mam i to powinno na razie wystarczyć. Przynajmniej do jutra do dwudziestej pierwszej trzydzieści.
W tym momencie przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik posłusznie zaszemrał pod maską. Wrzucił bieg i powoli zaczął wytaczać olbrzymią ciężarówką na oświetlony plac przed wiatą. Ujechał może jeszcze trzydzieści metrów i zatrzymał się dokładnie na środku placu, nieopodal podstawy masztu telekomunikacyjnego, na którym zainstalowane były przeróżne anteny. Wymownie spojrzał na zegarek i powiedział:
- Mamy mało czasu, musimy się zbierać.
- Gdzie? – zapytałem zaskoczony.
Nie odpowiedział, tylko dodał – Weź walizkę.- Otworzył drzwi i wyszedł w kakofonię wiatru, deszczu, błyskawic i grzmotów.
Niewiele myśląc zrobiłem to samo. To było jak uderzenie młotem. Kurtka została w kabinie, koszula momentalnie przylgnęła do ciała, nie dając żadnej ochrony. Czułem się niczym przywiązany do pręgierza skazaniec, którego ku uciesze gawiedzi biczują na zmianę deszcz, wiatr i grad - kaci jaśnie nam panującego października. Zobaczyłem jak „Gumowa Kaczka” kuśtyka w stronę tyłu pojazdu. Ruszyłem skulony za nim. Po chwili, na przekór staraniom deszczu i wiatru, dotarłem do końca naczepy. Kierowca walczył właśnie z zamkiem olbrzymich dwuskrzydłowych drzwi. Wkrótce, zmagając się z wiatrem, uchylił jedno ze skrzydeł i krzyknął do mnie przez ramię
- Właź, szybko!
Wspinając się po konstrukcji tylnego zderzaka, czy czymkolwiek to było, udało mi się wdrapać na poziom podłogi naczepy. Wpełzłem do środka, odwróciłem się i w pozycji na kolanach wyjrzałem przez szparę w drzwiach. Kierowca stał tam w strugach deszczu i wyciągał do mnie rękę. Ja wyciągnąłem swoją. Nasze dłonie splotły się na tyle silnie, bym mógł wciągnąć go do środka. Zaraz potem drzwi się zatrzasnęły i przeraźliwy skowyt wiatru i łoskot grzmotów nieco ucichł. Za to pogrążyliśmy się w zupełnej ciemności. Po kilkunastu oddechach przestrzeń wypełnił chłodny blask jarzeniowego światła. Wnętrze naczepy było w rzeczywistości dość przestronnym laboratorium. Po obu stronach znajdowały się pulpity z jakimiś niezidentyfikowanymi, przynajmniej dla mnie, urządzeniami. Na ciekłokrystalicznych ekranach imponującej wielkości zaczęły się pojawiać jakieś wykresy i różnego typu dane numeryczne. Na końcu pomieszczenia znajdowała się kabina prysznicowa… Zaraz, zaraz, to nie możliwe. Kabina prysznicowa w laboratorium…? Właśnie koło tej kabiny, leżał na podłodze mój „wybawca”. Podszedłem do niego jak najprędzej.
- Co ci jest? Dobrze się czujesz?
Trzymał się rękoma za klatkę piersiową i z trudem łapał oddech.
- Musisz mi pomóc tam wejść. – Z trudem wypowiadał słowa.
- Gdzie? – Zapytałem zaskoczony całą sytuacją.
- Do terminalu. – Wskazał skinieniem głowy przeszkloną kabinę, która jeszcze niedawno, wydawała mi się kabiną prysznicową. Teraz jednak zauważyłem, że wewnątrz znajduje się fotel oraz mnóstwo dziwnych urządzeń i kabli.
- Musisz mi pomóc tam wejść i usiąść w tym fotelu. – Znowu zerknął na zegarek, jakby się gdzieś wybierał. – Potem ci wytłumaczę, co dalej. Obiecałeś, pamiętasz?
- Jasne, że pamiętam. – Chwyciłem go pod pachy i usiłowałem podnieść do pozycji pionowej. Nawet mi się to udało. Wspierając się na mnie, mój wybawca dokuśtykał do kabiny i za sprawą zielonego guzika otworzył przesuwane, szklane drzwi. Z trudem usadowiłem go w lotniczym fotelu.
- Teraz podaj mi tę wiązkę. – Wskazał ręką pęk przewodów zwisający z sufitu w rogu kabiny. Drugą ręką sięgnął po cudaczny hełm wiszący na oparciu fotela. W tym momencie przeraźliwy huk przeszył powietrze na zewnątrz, że aż ściany naczepy wpadły w wibracje. Olbrzymie wyładowanie musiało uderzyć gdzieś niedaleko parkingu. Burza przybierała na sile.
Podróżnik założył hełm na głowę i podłączył do niego wiązkę przewodów. Następne wyładowanie wprawiło wszystko w drgania. Łoskot był taki silny i tak wyraźnie odczuwalny, że piorun musiał uderzyć jakieś kilkadziesiąt metrów od nas.
- Podaj mi tamtego pilota. – Tym razem wskazał palcem urządzenie przypominające tablet.
Wziął ode mnie pilota, który nagle wypadł mu z ręki. Spojrzałem na jego twarz. Wyglądało na to, że stracił przytomność. Nie byłem pewny, czy oddycha. Postanowiłem sprawdzić puls. Sięgnąłem do jego szyi. Ucisnąłem dwoma palcami tam, gdzie powinna znajdować się tętnica szyjna. Nic. Nic nie czułem. Pomacałem szyję szukając tętnicy i wyczułem, że to guma. Skubany miał maskę. Sięgnąłem głębiej za dekolt i namacałem granicę między gumą a prawdziwą skórą. Złapałem za krawędź silikonowej maski i pociągnąłem ku górze. Silikonowa powłoka nad podziw łatwo oddzielała się od szyi a potem twarzy kierowcy. Po chwili trzymałem w dłoni silikonową maskę i nie mogłem oderwać oczu od jego prawdziwej twarzy. Znałem tę twarz. To była moja własna twarz. Moja tylko kilkadziesiąt lat starsza, ale na pewno moja. W końcu jak można by nie poznać samego siebie. Wtedy właśnie otworzył oczy. Spojrzał na zegarek, potem na maskę, którą trzymałem w ręce.
- Musisz uciekać! W tej chwili! Musisz uciekać! No już! Jazda! Spieprzaj jak najdalej stąd!
Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Może się wściekł za tę maskę? Ale teraz nie miałem czasu na rozmyślania. Miałem robić to, co mi każe, taka była umowa. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę drzwi naczepy. Drzwi kabiny zamknęły się z sykiem, kiedy byłem w połowie drogi. W momencie gdy otwierałem wrota naczepy, kolejny grzmot poraził moje bębenki. Wypadłem na zewnątrz. Nic nie słyszałem, oprócz przeraźliwego pisku, który wydawał się mieć swoje źródło bardziej wewnątrz mojej głowy niż na zewnątrz. Podniosłem się z ziemi i skulony zacząłem biec w stronę wiaty. Jeszcze do niej nie dotarłem, kiedy powietrze przecięła błyskawica. Co prawda nie słyszałem huku, ale poczułem uderzenie powietrza, które powaliło mnie na ziemię. Odwróciłem się i spojrzałem w stronę ciężarówki. Resztki energii olbrzymiego wyładowania, spływały jeszcze w postaci drobnych łuków elektrycznych po konstrukcji masztu. Pod nim stał zaparkowany ciągnik siodłowy. Po naczepie nie było nawet śladu…
Burza minęła jeszcze przed świtem. Zmarznięty i przemoczony postanowiłem pokrzepić się czymś ciepłym. Najbliższy bar znajdował się kilka przecznic stąd na stacji metra. Metrem dotarłem do mojej dzielnicy. Byłem wykończony. Postanowiłem to odespać. Otworzyłem drzwi. W przedpokoju zrzuciłem mokre ubrania i rzuciłem teczkę, a potem sam padłem na łóżko. Gdy się obudziłem, na dworze było już ciemno. Spojrzałem za zegar w odtwarzaczu DVD. Była dokładnie 21:30. Zerwałem się i popędziłem do przedpokoju. Leżała tam, gdzie ją rzuciłem. W pokoju otworzyłem ostrożnie teczkę, jakby była w niej przynajmniej bomba. Eksplozja jednak nie nastąpiła. Na pliku papierów leżał kupon Lotto. Wziąłem go jedną ręką a drugą za pomocą pilota włączyłem telewizor. Kolorowe piłeczki zabawnie kotłowały się w bębnie maszyny, po czym po kolei wyskakiwały z niej, by zająć kolejne miejsce w rządku. Przyjrzałem im się dokładnie – 23, 41, 17, 32, 12, …