Posłaniec

     W karczmie wrzało. Klan McGregor’ów świętował właśnie z okazji wygranej potyczki. Piwo i wino lało się strumieniami a gwar był taki, że grający dudziarze nie byli w stanie przebić się przez ten harmider. Największy i najgłośniejszy z górali, wlazł na stół i ryknął na całe gardło.

     – Wiwat McGregor!

     – Wiwat! – odpowiedział tłum.

     – Wypijmy bracia za wygraną a McNeal’owie niech gryzą trawę w Dolinie Słonych Wiatrów.

     Pulsujący tłum, niczym jeden organizm zawrzał i gruchnął gromkimi owacjami. Karczmarz krzątał się pomiędzy stołami, donosząc wciąż nowe dzbany wina, pieczone baranie udźce i haggis. Skwapliwie liczył też rozbite dzbany i kufle. Taka okazja nie trafiała się często, bo przeważnie to McNeal’owie wygrywali. Jednak dziś można było zarobić. Uwijał się w pocie czoła, by dogodzić wszystkim klientom.

     W tym czasie jego dwóch synów myszkowało w Dolinie Słonych Wiatrów.  Od północnej strony, nic nie ograniczało przestrzeni.  Dolina kończyła się stromymi klifami, o które rozbijały się morskie fale, niesione silnym wiatrem. W powietrzu unosił się zapach oceanu, a wiatr miał dosłownie słony smak. Niektóre ścierwa były jeszcze ciepłe. Trzeba było się śpieszyć, zanim McNeal’owie przyjdą po zwłoki swoich braci. Worki mieli już prawie pełne, kiedy poprzez krakanie kruków, usłyszeli jęczenie i prośby o pomoc. Było już prawie ciemno, więc kierowali się słuchem. W końcu znaleźli rannego. Był przywalony zewłokiem konia. Connor, starszy z braci, odciął nożem sakwę przytroczoną do końskiego siodła.

     – Evan! Chodź tu! – zawołał młodszego brata. – Jeden jeszcze żyje.

     Młodzieniec zjawił się prawie natychmiast.

     – Jeszcze dycha powiadasz?  A co on za jeden?

     – Nie mam pojęcia, kolczugę ma jakąś dziwną, ale kilt ma McNeal’ów. – zauważył Connor.

     – Wyciągnijmy go, może nam za niego zapłacą? – zaproponował młodszy z braci.

     – Musimy się pośpieszyć, bo reszta klanu zaraz tu będzie.

     – Dobrze, musimy tylko zwalić z niego tę chabetę.

     Kilkanaście chwil później, wracali już do domu, ciągnąc dwukołowy wózek pełen zdobyczy. Wyprawa się udała. Łup był spory: miecze, topory, skórzane, ćwiekowane zbroje i hełmy.  Ozdoby, pierścienie, niektóre nawet z palcami ich byłych właścicieli. No i jeden jeniec. Wyglądał na szlachcica, pewnie był wiele wart. Ciotka Akira postawi go na nogi a McNeal’owie zapłacą za niego niezłą sumkę.

     Tuż przed północą dotarli do domu. W karczmie nadal trwała biesiada. Nie było już tak głośno, bo większość upojonych wojów posnęło. Co wytrzymalsi, wykrzykiwali wciąż toasty i dopominali się jeszcze napitku, miętosząc wielkimi łapskami piersi pijanych dziewek, siedzących im na kolanach. Bracia rozładowali łup na tyłach karczmy i zamknęli dokładnie składzik, po czym udali się z jeńcem do ciotki Akiry.

     Akira, była siostrą ich babki od strony matki. Żyła w odosobnieniu, poświęcając czas na zbieranie ziół i przyrządzanie różnego rodzaju leków. Była znaną w osadzie zielarką a co niektórzy uważali ją nawet za czarownicę. Ponoć miała kiedyś dziecko z druidem, ale oddała mu je zaraz po wykarmieniu. Wieść niesie, że był to chłopiec i został czarownikiem o wielkiej mocy.  Jednak, to tylko opowieści miejscowych bab.  Akira zajmowała się leczeniem ciała, jak i duszy. Ludzie przychodzili do niej po zioła na różne przypadłości. Od niestrawności, po zawody miłośne. Babka Akira, jak ją nazywali, zawsze starała się im pomóc.

     – Ciociu Akiro. – zawołał stłumionym głosem młodszy z braci. – Ciociu, obudź się.

     Stali właśnie pod oknem niewielkiej chaty, na skraju lasu, gdzie mieszkała. Noc była dość jasna, bo księżyc zbliżał się ku pełni, a niebo było bezchmurne. Po chwili usłyszeli cierpki i chrapliwy głos ciotki.

     – Czego chcecie w środku nocy?

     Drzwi chaty otworzyły się ze skrzypnięciem zawiasów.

     – Ciociu, to my. Evan i Connor. Przyszliśmy prosić cię o pomoc. Mamy tu rannego. – tłumaczył Evan.

     – Skoro tak, to wchodźcie. – Ciotka otworzyła szerzej drzwi.

     Weszli do środka niosąc rannego.

     – Połóżcie go na ławie, głową w stronę okna. – zarządziła ciotka.

     Siostrzeńcy wykonali dokładnie jej polecenie. Akira pochyliła się nad nieprzytomnym. Zbliżając twarz do twarzy rannego, wciągnęła w nozdrza jego słaby oddech. Wykonała rękoma jakieś dziwne gesty nad jego głową i o dziwo, jeniec zamrugał i poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć. Zielarka położyła dłoń na jego ustach, drugą zaś wykonała skomplikowany gest, a „pacjent”  w mgnieniu oka zasnął. 

     – On nie jest z naszego klanu. – stwierdziła ciotka, patrząc pytająco na siostrzeńców.

     – No… nie jest. – Odparł nieśmiało Connor.

     – On jest z klanu McNeal’ów – wyjaśnił Evan

     – Wydaje mi się, że nie całkiem… – przerwała, bo ranny poruszył się i zaczął coś bełkotać w dziwnym języku. – Musicie już iść. Przyjdźcie jutro, postaram się mu pomóc.

     – On jest wiele wart. – rzucił Connor.

     – Będę się z nim obchodzić jak z jajkiem. Teraz już idźcie. – ponagliła ich ciotka.

     Wrócili do domu. W karczmie zapadła już cisza. Postanowili położyć się spać. Ten dzień był bardzo wyczerpujący. Jednak sama perspektywa, sporego okupu za jeńca z klanu MacNeal’ów, wynagradzała, po części, trud dzisiejszego dnia. Sen spłynął rychło. Poranek przyszedł jeszcze szybciej.

     – Wstawać nieroby! Ile będziecie jeszcze gnić w tych wyrach?! – grzmiał Ronan, ojciec braci.

     Młodzieńcy poderwali się momentalnie z łóżek i stanęli wyprostowani jak struny.

     – Czym możecie mnie udobruchać darmozjady?, bom nie lada zły. Musiałem wczoraj ciężko za was harować, a wy śpicie w najlepsze i nie wiem czy mam was ukarać, czy może nagrodzić sytym śniadaniem. Pokarzcie co tam przywlekliście z Doliny Słonych Wiatrów. Mam nadzieję, że to wystarczy za mój wysiłek.

     – Ojcze, – zaczął starszy brat – staraliśmy się bardzo. Mamy spory łup.  – pochwalił się Connor, nie wspominając jednak, ni słowem, o rannym jeńcu.

     – Mam nadzieje, bo wczoraj musiałem sam obsłużyć prawie cały klan. Nogi weszły mi w zad. No jazda, pokarzcie co tam macie. – zażądał karczmarz.

     Młodzieńcy wysypali zawartość worków i ułożyli na podłodze kilkanaście sztuk mieczy wraz z misternie zdobionymi pochwami. Dwa topory z krótkimi drzewcami. Kilka skórzanych, nabijanych stalą kaftanów i hełmów. Pozostała jeszcze sakwa. Connor odciął nożem skórzane troki i wysypał jej zawartość na podłogę. Pośród zwykłych rzeczy, flakonów z olejami i jakimiś zapisanymi pergaminami, które były dla nich bezwartościowe, bo nikt z nich nie umiał czytać, było jeszcze coś. Nigdy przedtem nie widzieli czegoś takiego. Był to płaski, idealnie oszlifowany, kawałek czarnego obsydianu, wypolerowanego do połysku. Dość spory, mniej więcej wielkości dłoni. Kiedy Connor dotknął palcem gładkiej tafli, obsydian zabłysnął jasnym światłem. Przerażony upuścił dziwny przedmiot. Wszyscy trzej w milczeniu wpatrywali się w powierzchnie płytki, leżącej na deskach podłogi. Widniał teraz na niej, bardzo realistyczny portret człowieka o rozczochranych, białych włosach, takimiż, wąsami i wysuniętym językiem. Portret po chwili zaczął ciemnieć, po czym całkowicie zniknął. Stali jeszcze tak przez chwilę, wlepiając wzrok w czarną powierzchnie obsydianu.

     – To musi być jakiś druid. Być może widział nas teraz, poprzez to dziwne, czarne lustro. W tej chwili idźcie wyrzucić ten przedmiot do zatoki. Może on sprowadzić na nas gniew druida. To czary. Niczego dobrego to nie wróży. Nie mówcie nikomu o tym, tylko pozbądźcie się tego jak najszybciej. Resztę rzeczy z jego sakwy, spakujcie z powrotem i całość wyrzućcie do morza. – polecił synom karczmarz. – Miejmy tylko nadzieje, że nie dosięgnie nas gniew druida. No jazda ruszać się, nie chcę tego pod swoim dachem.

     Chłopcy spakowali sakwę i ruszyli czym prędzej. Jednak nie wybierali się wcale nad zatokę. Ruszyli w stronę lasu, gdzie mieszkała ciotka Akira.  Jej chata za dnia wyglądała jak omszały, porośnięty mchem olbrzymi grzyb. Zapadnięty zielony dach porastały różne rośliny i kępy trawy. Nad chatą, górował potężny, stary dąb, którego rozłożyste konary, zdawały się  ją oplatać. Na jednym z konarów bezpośrednio nad dachem, rosła olbrzymia jemioła. Dzięki jej mocy nie imały się ciotki żadne czary. Ta święta roślina, służyła jej też do wytwarzania leków i maści na najcięższe rany. Każdego szóstego dnia, księżycowego miesiąca, pomimo swego podeszłego wieku, wdrapywała się po drabinie na dach chaty i złotym sierpem odcinała kawałek, wymawiając przy tym na głos zaklęcia. Nic dziwnego, że uważano ją za czarownicę.

     Evan zastukał w drzwi. Odpowiedziało mu tylko leśne echo. Stał przez chwilę na progu, ale nadal nikt nie odpowiadał.

     – Odsuń się! – Odepchnął brata Connor i załomotał pięścią w ciężkie, dębowe drzwi.

     Łomotanie również wróciło od strony lasu. Jednak oprócz samego łomotania, zwielokrotnionego przez leśne echo, usłyszeli też krakanie kruka. Po chwili z pomiędzy drzew wyłoniła się zgarbiona postać ciotki. Zmierzała w ich kierunku, podpierając się akacjowym kosturem. Kiedy wyszła spomiędzy drzew, wyciągnęła przed siebie lewą rękę, na której usiadł wielki, czarny ptak, kracząc przy tym złowieszczo.  Chłopcy dobrze znali Randala. Ciotka wychowała go  od pisklęcia, kiedy to uratowała go od niechybnej śmierci w pysku łasicy. Od tamtej pory, Randal trzymał się blisko niej, zawsze czuwał gdzieś w pobliżu i ostrzegał swym donośnym krakaniem, gdy tylko jego bystre oczy wypatrzyły jakieś niebezpieczeństwo.

     – Witaj ciociu Akiro. – oficjalnie przywitał ciotkę Connor. – Przyszliśmy zapytać, jak czuje się nasz jeniec.

     – Teraz śpi. Dałam mu zioła, które go wzmocnią i przyspieszą zrastanie kości. Nie jest poważnie ranny. Ma połamane żebra i jest poobijany. Od śmierci wybawiła go kolczuga, którą miał pod ubraniem.

     – Kolczuga? Pod ubraniem…? Jak to? – zdziwili się chłopcy.

     – Gdyby nie ona, już by nie żył. Prawdopodobnie został ugodzony w pierś brogitem [1] i gdyby nie ta dziwna okowa, jeden z kolców pałki przebiłby mu serce. Jednak utkwił w tej przedziwnej zbroi i tylko drasnął skórę.  Gdzie go znaleźliście?

     – W Dolinie Słonych Wiatrów, zaraz po wczorajszej bitwie. – oznajmił Evan.

     – Ten chciwy Ronan znów was wysłał, byście, jak te sępy, ograbiali trupy i niedobitków?

     – Na pobojowisku nie było niedobitków, tylko ten jeden. Leżał przywalony końskim zadem.


     – No tak, stąd te połamane żebra… – trochę jakby do siebie, półgłosem wymamrotała Akira. – Dziś będzie spał, by nabrać sił. A wy, co tam macie? – wskazała na sakwę, którą trzymał Evan.

     – To chyba należy do niego. – Evan wyciągnął rękę z sakwą w stronę ciotki. – Są tam jakieś pisma i flakony z olejami. No i czarodziejski, płaski kamień. Siedzi w nim biały druid…

     – No już dobrze, dobrze. – przerwała mu Ciotka; wzięła od Evana sakwę, wymownie zważyła ją w ręce i delikatnie odłożyła na ziemię. – A teraz już zmykajcie. Ojciec was zruga, że się włóczycie zamiast pracować.

     – Ojciec wysłał nas na klify, byśmy wyrzucili tę sakwę do morza. – Odezwał się Connor. – On boi się wszystkiego, co ma związek z magią. Gdyby się dowiedział, że nie uczyniliśmy jak kazał, pewnie by nas wychłostał.

     – Zmykajcie już. Ode mnie na pewno się nie dowie     

     Zbliżał się Samhain – koniec lata. Stan zdrowia jeńca poprawiał się z dnia na dzień. Jeśli mężczyzna, rzeczywiście był czarownikiem, to musiał pochodzić z jakiegoś dalekiego kraju. Wyglądem nie przypominał druida. Był dość młody i dobrze zbudowany. Akira dobrze sobie obejrzała  rannego, opatrując go, kiedy leżał nieprzytomny. Czwartego dnia pacjent poczuł się już na tyle dobrze, że usiadł na łóżku i zjadł skromny posiłek, który mu podała. Trzeba przyznać, że był bardzo zdyscyplinowany, wykonywał wszystkie polecenia Babki i przyjmował leki które mu podawała. Były to przeważnie napary z ziół. Rany zaś smarowała mu maścią z jemioły.

     – Dziękuję ci kobieto. – niespodziewanie zwrócił się do Babki łamanym celtyckim.

     Trochę zaskoczona, zaczęła mu się wnikliwie przyglądać. Obeszła łóżko dookoła wachlując w powietrzu gałązką jemioły, jakby odganiała muchy. Potem stanęła naprzeciw niego i spytała.

     – Kim jesteś i skąd pochodzisz, bo nie jesteś na pewno jednym z McNeal’ów?

     Nieznajomy zakasłał. Jego twarz wykrzywił grymas bólu. Zauważyła to i podała mu kubek z naparem, którego specyficzny zapach wypełniał izbę. 

     – Pij, to ci pomoże, uśmierzy ból. Żebra muszą się zrosnąć.

     Ranny posłusznie wypił kilka łyków z glinianego kubka, krzywiąc się przy tym odrobinę. 

     – Jestem posłańcem z daleka. ­– odpowiedział na wcześniej zadane pytanie. – Jak się tu znalazłem i jak długo tu jestem? – zapytał.

     – Przywlekli cię tu, zaraz po bitwie, synowie karczmarza. Dziś jest piąty dzień, jak tu jesteś. 

     Mężczyzna zaczął się rozglądać po izbie. Zauważył w końcu sakwę, leżącą przy wezgłowiu łóżka. Sięgnął po nią czym prędzej i znów skrzywił się z bólu. Wyprostował się jednak i wyjął z niej plik pożółkłych kartek zszytych wzdłuż jednego brzegu, grubą konopną nicią. Przewertował, jakby sprawdzał czy nie brakuje kartek.

     – Dziwne pismo. – zauważyła zielarka. – Ty to pisałeś? Co to za język? 

     – Angielski. – Odpowiedział, ale zaraz potem zreflektował się i dodał – Brytyjski.

     – Więc pochodzisz z Brytanii? – Spytała zdziwiona. 

     – Można tak powiedzieć, ale niezupełnie. 

     – Więc skąd? Bo chyba nie z Galii? 

     Mężczyzna wyjął z sakwy ten przedziwny kawałek obsydianu a on rozbłysnął w jego dłoniach. Muskał go delikatnie palcami a przez jego powierzchnie przepływały przeróżne obrazy. Babka przyglądała się temu z zaciekawieniem.  

     – Jak masz na imię? Jesteś druidem? – zapytała bez ogródek.   

     – Nie. – odpowiedział stanowczo. – Nie jestem druidem,  na imię mi  Robin. Robin McCornick.

     – McCornick? To szkockie nazwisko, ale nie znam tego klanu. No a na druida jesteś za młody. To jakieś czary? – wskazała na przedmiot w jego dłoniach. 

     – Nie, to komunikator.  Muszę się skontaktować z koordynatorem projektu.

      – Z kim? To jakiś czarownik? – Wypytywała babka. 

     – Można tak powiedzieć. Musi mnie stąd zabrać. 

     – Przybędzie po ciebie?  

     – Niezupełnie, ale pomoże mi wrócić tam skąd przybyłem.

     – Czyli dokąd? Skąd jesteś młodzieńcze? – nie dawała za wygraną zielarka.      

     – Z Edynburga. – odpowiedział zgodnie z prawdą. 

     – Gdzie to?

     – No tak…  Teraz, to Twierdza Edwina. Za jakieś trzysta lat, będzie to Edynburg.

     – Znowu bredzisz. Dam ci jeszcze zioła na gorączkę.

     Babka zaczęła się krzątać przy piecu, przygotowując napar. Mężczyzna jeszcze raz sprawdził zawartość sakwy. Po czym odłożył ją na podłogę. 

     – Znasz może w okolicy takie miejsce… gdzie w święto końca lata, zbierają się druidzi, by udobruchać duchy zmarłych? 

     Babka Akira odwróciła się nagle, jak ugodzona kamieniem. Zdziwionym wzrokiem spojrzała na mężczyznę siedzącego na łóżku.

     – Skąd wiesz o tym miejscu? Zwłaszcza, że nie jesteś stąd, jak twierdzisz. 

     – Powiedział mi o nim koordynator… no ten czarownik, który ma mnie stąd zabrać.

     – Jest takie miejsce. W głębi lasu, ale to zakazane miejsce. Jest tam polana, idealnie okrągła jak pełnia księżyca. Wokół niej znajduje się dwanaście głazów, tak wielkich, że tylko starożytni giganci mogli je tam ustawić. Co roku, w noc święta Samhain, spotykają się tam druidzi, by uprawiać swoją magię. Nikomu nie wolno wchodzić do kręgu. Tylko druidzi mają wystarczającą moc, by przeciwstawić się demonom zamkniętym w heksagramie. Każdy kto odważy się wejść w krąg, niechybnie postrada zmysły a nawet życie. Nie mów mi tylko, że chcesz tam iść. 

     – Taki mam zamiar i będę chciał, byś mnie tam zaprowadziła.  

     Spróbował wstać, ale natychmiast opadł z powrotem na łóżko i jęknął ciężko.

     – Dobrze, może cię tam zaprowadzę, ale najpierw muszą się zrosnąć żebra i musisz nabrać sił. No i będziesz mi musiał jeszcze wiele wyjaśnić. 

     Siostrzeńcy zielarki odpuścili sobie w końcu okup, ponieważ okazało się, że MacNeal’owie nikogo nie szukają. Zupełnie jakby ten wojownik nie był z ich klanu. Uznali, że Akira musiała mieć rację i zadowolili się podarowaną im przez ciotkę, czarodziejską pomadą, która miała im zapewnić przychylność płci przeciwnej. W rzeczywistości była to zwykła maść na pryszcze.

 

Pacjent z dnia na dzień nabierał sił. Ósmego dnia był już gotów.

     Akira, zgodnie z umową, w zamian za przedziwny przyrząd wskazujący północ, zgodziła się zaprowadzić go do świętego kręgu druidów.

     Wyruszyli po wschodzie słońca. Dzień był pogodny. Dotarli na miejsce po dwóch godzinach marszu.

     – To tutaj. – powiedziała stara, wskazując ręką polane z głazami, nie wychodząc jednak poza linię drzew.

     Młodzieniec zdjął z ramienia sakwę i sprawdził jeszcze raz jej zawartość.

     – Dziękuję ci Akiro… Za uratowanie życia i za wszystkie podarunki.

     – To nie ja cię uratowałam. Gdyby nie chłopcy, sczeznął byś pod tą chabetą. A to są zwykłe rupiecie, – wskazała na sakwę. – i tak miałam je wyrzucić.

     – Mimo to dziękuję ci za wszystko. – dodał kłaniając się uprzejmie staruszce.

     – No idź już, skoro musisz. Jednak ja na twoim miejscu, bym tego nie robiła.

     Mężczyzna wyszedł z lasu i wkroczył w sam środek kręgu, pomiędzy głazy. Spojrzał na dziwną bransoletę, którą nosił na lewej ręce i przykucnął. Akira obserwowała wszystko z bezpiecznej odległości. Po chwili nad kręgiem powietrze zgęstniało, zaczęły się gromadzić chmury. Były coraz niżej i niżej. Zerwał się też wiatr. Akira przywarła do ziemi przerażona. Pomiędzy głazami zaczęły przeskakiwać pioruny i słychać było wyraźnie grzmoty. To była prawdziwa burza, tylko w mniejszej skali. Trwało to kilka minut.  Po czym wszystko ucichło. Babka wstała i wyjrzała zza zarośli w których się ukryła. Na środku kręgu nie było nikogo, ani niczego.

 

***

 

     W jasno oświetlonym pomieszczeniu znajdowało się kilka osób ubranych w białe kombinezony. W powietrzu czuć było napięcie, w przenośni i dosłownie.  Atmosfera była mocno zjonizowana. Wszyscy byli skupieni i zajmowali się wykonywaniem swych zadań.  Na imponującej wielkości ekranach, pojawiały się co jakiś czas komunikaty, grafiki i inne dane. Cały zespół wpatrywał się w główny ekran, który przedstawiał zdjęcia satelitarne z naniesionymi wykresami i danymi liczbowymi. Wszyscy wyraźnie czegoś oczekiwali. Zegar w prawym górnym rogu ekranu odliczał czas wspak. 11, 10, 9, 8…

     – Otworzyć przejście! – powiedział do mikrofonu starszy, siwy mężczyzna, najwyraźniej szef całej grupy.

     – Tak jest panie Kustoszu. – odpowiedziała niska blondynka, siedząca przy stanowisku obok.

     W tym momencie rozległ się sygnał alarmu i nad drzwiami śluzy rozbłysły niebieskie światła ostrzegawcze. Pulsujący napis głosił: „Nie wchodzić, teleportacja w toku!” Po dziesięciu sekundach wszystko ucichło. Drzwi śluzy otworzyły się. Stał w nich mężczyzna w szkockim kilcie z dużą, skórzaną torbą na ramieniu.

     – No McCornick! Coście znowu nawywijali? Ponad tydzień nie było z wami kontaktu. Przygruchaliście sobie jakąś fajną dziewkę? Nie macie co liczyć na premię w tym miesiącu
– odezwał się kustosz. – i o nadgodzinach też nie marzcie.  Dawać mi tu raport.

     Mężczyzna był wyraźnie wkurzony. Robin postanowił się nie tłumaczyć. Podszedł do biurka szefa i wysypał na nie zawartość sakwy. Kustosz przez moment nic nie mówił, później, przełykając ślinę i oceniając wzrokiem przedmioty na biurku, powiedział obojętnym tonem:

     – Nieźle McCornick, macie dwa dni urlopu.

     Reszta personelu zebrała się wokół biurka i z zachwytem oglądała leżące na nim artefakty. Robin, korzystając z zamieszania, oddalił się w stronę drzwi do szatni.

     – Widzę – zaczął kustosz – że program przynosi efekty. To był dobry pomysł z tymi kurierami. Myślę, że jak przedstawimy raport, to dostaniemy dodatkowe fundusze.  Wtedy proponuję postawić następny terminal. Gdzieś w okolicach Salisbury w hrabstwie Wiltshire. Nazwiemy go… „Stonehange”. Co wy na to?

     W szatni Robin zdjął kilt, lniany kaftan, buty i karbonowy kombinezon. Założył swoje ciuchy i niezatrzymywany przez nikogo, wyszedł z budynku. Na zewnątrz, odetchnął z ulgą. – Chyba już jestem na to za stary. – pomyślał. Odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na gmach „National Museum of Scotland”. – Jutro wyśle im wypowiedzenie, ale teraz muszę się napić.

 

 

[1] Brogit Staff – Szkocka obuchowa broń drzewcowa w formie pałki okutej żelaznymi kolcami w formie gwiazdy.

I BUILT MY SITE FOR FREE USING