– O fuck! – wrzasnął, rzucając młotkiem w kąt. Kciuk natychmiast zaczął krwawić i zmieniać kolor na fioletowy.
Mężczyzna klął na czym świat stoi, głównie dlatego, że mógł sobie na to pozwolić. Warsztat był prawie pusty, nie licząc starego Camaro stojącego na podnośniku.
Ból stawał się coraz bardziej dokuczliwy. John zagryzł wargi i, ściskając palucha prawą dłonią, poczłapał do szatni. Była tu apteczka, co prawda już dawno nieuzupełniana, ale znalazł w niej butelkę wody utlenionej i bandaż. Gdy włożył kciuk pod strumień zimnej wody poczuł chwilową ulgę. Zdezynfekował; rana prawie przestała krwawić. Ciasno owinął palec bandażem.
– Na dziś koniec – powiedział sam do siebie i nagle zamarł.
Usłyszał coś niepokojącego. Coś jakby metaliczne stukanie, które dochodziło wyraźnie z wnętrza warsztatu. Kiedy ruszył, by sprawdzić, co to takiego, stukanie ucichło. Warsztat wydawał się pusty. Jednak młotek, którym cisnął w kąt, zaraz po tym jak rozkwasił sobie nim palucha, leżał na podłodze tuż przy tłumiku. Rozejrzał się na wszystkie strony. Nie było tu nic za czym można by się ukryć. Ani żywej duszy. Spojrzał jeszcze raz na młotek. „Sam tu nie przyszedł”, pomyślał. Podszedł powoli do warsztatowej szafki i nie przestając lustrować pomieszczenia, ostrożnie ją otworzył. Zdrową ręką sięgnął i wyjął z jej wnętrza strzelbę z krótką lufą. Brama wjazdowa była zamknięta od wewnątrz. Jeśli ktoś tu był, to albo rozpłynął się jak kamfora, albo siedzi w Camaro.
Samochód znajdował się jakieś dwa metry nad podłogą. Pomimo iż kabriolet miał złożony dach, z tej perspektywy nie było widać wnętrza. Intruz mógł być tylko tam. Podszedł do pulpitu podnośnika. Zdrowym palcem lewej ręki wcisnął przycisk „DOWN”. W drugiej trzymał broń gotową do strzału. Celował w Chevroleta. Rozległ się zgrzyt mechanizmu i samochód zaczął się opuszczać. Brzęk tłuczonego szkła zaskoczył go na tyle, że puścił przycisk i nacisnął spust. Broń trzymana w jednym ręku wypaliła. Lufa poderwana impetem wystrzału, wypluła garść śrutu wprost w sufit. Po chwili był na zewnątrz. Przeładował shotguna. Wycelował w krawędź dachu. Czekał, ale nic się nie działo.
Słońce koloru dojrzałej pomarańczy wisiało nisko nad horyzontem. Od południa nadciągał monsun. Gorące powietrze falowało zniekształcając obraz. Zresztą i tak nie było na co patrzeć. Jak okiem sięgnąć nic, tylko pustynia. Stąd aż do Las Vegas nie było żadnej osady. Nie licząc wojskowej bazy lotniczej.
Obszedł budynek od zachodu. Tak jak myślał, intruz zbiegł na południe. W oddali majaczył ciemny punkt, za którym unosił się obłoczek kurzu. „Co to było, do ciężkiej cholery?” Zabezpieczył broń i wrócił do warsztatu. Świetlik nad Camaro był rozbity a tuż obok znajdowała się dość spora dziura po chybionym strzale. Musi coś z tym zrobić, od zatoki idzie monsun, będzie lało nawet kilka dni.
Dziurę w dachu załatał prowizorycznie kawałkiem falistej blachy. Wszystko dokładnie pozamykał i sprawdził, na wypadek gdyby złodziejaszek postanowił wrócić. Zresztą i tak miał zamiar czuwać całą noc. Kiedy skończył było już ciemno. Od południa dało się słyszeć złowrogie pomrukiwanie. Burze bywały tu bardzo gwałtowne. Chłodne powietrze znad Zatoki Meksykańskiej ścierało się z gorącym znad pustyni Mojave. Warsztat znajdował się jakiś kilometr od Rachel Village, przy Shadow Wells Road. To pustynia, więc najazdu klientów nie ma się co spodziewać. Od czasu do czasu pojawiali się turyści z uszkodzonym zawieszeniem lub urwanym tłumikiem. Jedyną atrakcją w okolicy jest słynna Strefa 51. Mieszkał tu już ponad trzydzieści lat i nigdy nie widział UFO. Zwolennicy teorii spiskowych, co roku organizowali w Nowym Meksyku wielki festiwal na pamiątkę słynnej „Katastrofy w Roswell” i choć to prawie siedemset mil, wielu decydowało się odwiedzić także strefę 51, gdzie ponoć przewieziono szczątki pojazdu i ciała obcych. Niektórzy „ufolodzy” utrzymywali nawet, że jeden z obcych przeżył katastrofę. Oczywiście John wiedział, że to był tylko balon meteorologiczny, a całą sprawę rozdmuchali dziennikarze i ufolodzy, by na tym zarobić, ale nie miał nic przeciwko turystom, jeśli oczywiście dało się na nich zarobić.
Burza trwała do świtu. Mimo tego John spał jak zabity. Śniła mu się Rachel, jego pierwsza miłość. To był piękny sen, zwłaszcza że już od dawna nie miewał żadnych. Od dłuższego czasu cierpiał na bezsenność, przez co był wiecznie zmęczony i strasznie bolały go plecy. Dziś obudził się wyspany i rześki. Dawno tak się nie wyspał. Wyjrzał przez okno. Świtało. Deszcz, już delikatnie, ale konsekwentnie poił spragnioną pustynię. Postanowił jeszcze przed śniadaniem sprawdzić, czy żywioł nie wyrządził szkód. Kiedy wyszedł na zewnątrz zauważył, że brama warsztatu jest otwarta. Gdy wszedł do środka, zrozumiał, dlaczego. Camaro zniknął. Nie było też tłumika, którego nie zdążył zreperować. Na warsztacie, przyciśnięta młotkiem, leżała kartka papieru, na której ktoś mało wprawną ręką napisał:
Wybacz, musiałem pożyczyć twój wóz, by dojechać na festiwal. To w końcu moje święto. Możesz odebrać go w Roswell.
Podpisano 1736543321.
PS
Rachel była naprawdę piękna…