Stolica i złudny czar technologii (5)

     Zima tego roku nie była tak uciążliwa, jak poprzednia. Śniegu nie było wiele, a mróz jedynie łaskotał nosy. „Dwie tony węgla i cała, nabita po dach, drewutnia porąbanych drew, z pewnością wystarczą do marca” – stwierdził w duchu z nieukrywanym zadowoleniem Mundek Waśka. Zacierał już dłonie, myśląc, na co wyda zaoszczędzone pieniądze. Gertruda wcale nie musiała wiedzieć, że ta góra węgla, to nie pięć ton, jak co roku. I pomyśleć, że te prorocze sny Wali wreszcie się do czegoś przydały. A w radyju, to mówili, że będzie mroźna zima. I co? Teraz im pewnie głupio. Nie ma to, jak mieć własnego jasnowidza. Tymczasem Waldek, nerwowo spacerował po izbie, od okna do okna. W jego chałupie były tylko dwa. Od czasu do czasu wyglądał także przez drzwi, ale tego kurdupla z trąbką na czapce, ani widu, ani słychu. „Co jest, do jasnej Anielki, przecież dziś dziesiąty” – zastanawiał się Waldek. Z rezygnacją opadł na krzesło i już miał osunąć się w głęboką, katatoniczną rozpacz, kiedy usłyszał dzwonek od roweru. Zerwał się, prawie przewracając krzesło na którym siedział. Wypadł przez drzwi na podwórze. Przy furtce Malinoski ustawiał właśnie rower, który co chwila zsuwał się do rowu. Mostek Waldka oczywiście był nieodśnieżony. W końcu udało mu się postawić rower, opierając go o słupek furtki. Już miał oddrutować prowizoryczny zamek, kiedy zauważył biegnącego w jego stronę Waldka Paciaję.

     – No już myślałem, że pan nie przyjdziesz. Co się stało?

     – A… Panie Paciaja, same nieszczęścia dziś na mnie spadają.

     – Że niby co? Okradli pana? – z trwogą w głosie zapytał Waldek.

     – Nie! Aż tak źle to jeszcze nie jest, ale złapałem gumę i muszę tego grata prowadzić, a do tego ta ciężka torba i dziurawy but. Całą prawą stopę mam przemoczoną.

     – No to całe szczęście! – podsumował Waldek i zaraz potem dodał:

     – Trzeba było tego złoma w krzaki wypierniczyć.

     – To nie takie proste. Mam go na stanie – wyjaśnił listonosz.

     – No dobra, więc przejdźmy do meritum – zaproponował Waldek.

     Listonosz nic nie powiedział, tylko otworzył torbę i przewertował białe koperty w jej wnętrzu.

     – No… Jest polecony. Masz pan dowód?

     – Jaki dowód, na co? – oburzył się Waldek.

     – Osobisty… Muszę wpisać numer.

     – Jasne, że mam, ale w chałupie.

     – No to dawaj pan, bo inni też na pocztę czekają.

     – A renta? – nieśmiało spytał Waldek.

     – Jest i renta. Najpierw dowód, potem renta.

     – Panie Malinoski, przecież pan mnie znasz.

     – Jasne, że znam. Jak wszystkich w Świnioryjach, ale wszystkich numerów dowodów nie jestem w stanie zapamiętać. Waldek jak fryga popędził do chałupy i po chwili wrócił, radośnie wymachując dowodem osobistym.

     – No, jest i dowód. – Podał go listonoszowi z nieukrywaną satysfakcją. Listonosz obrócił kilkukrotnie w palcach kawałek plastiku i wpisał numer na listę doręczeń. Przez chwilę jeszcze lustrował go wzrokiem, po czym oddał Waldkowi mówiąc:

     – Tak właściwie, to nie powinienem panu wydać tego listu ani
renty też…… Pański dowód jest nieważny.

     Zapadła cisza. Waldek stał z otwartymi ustami, jakby zobaczył ducha.

     – Ale, ale… jak to nieważny?

     – Po prostu, wyszedł termin. Musisz pan wymienić. Dziś jeszcze zrobię wyjątek i wypłacę panu tę rencinę.

     Waldek odetchnął z ulgą. Listonosz wyjął inną pomiętą listę.

     – Waldemar Paciaja. Siedemset trzydzieści pięć złotych i pięćdziesiąt trzy grosze. – Beznamiętnie wyrecytował formułkę. 

     – Tu podpisze. Czytelnie. – Wskazał palcem miejsce na formularzu i podał Waldkowi długopis. Waldek podpisał i wyciągnął rękę w kierunku chlebodawcy.

     – Będzie pan miał te cztery złote i czterdzieści siedem groszy?

     – spytał retorycznie listonosz.

     Waldek, nie cofając wyciągniętej ręki, odparł rzeczowo:

     – Nie będę miał.

     Listonosz tylko wzruszył ramionami, westchnął ciężko, wyjął z kieszeni drobniaki, odliczył dokładną kwotę i podał Waldkowi mówiąc:

     – Miłego dnia. Mam jeszcze kupę roboty przez ten cholerny rower.

     – Tylko niech pan uważa na piaskarki – poradził mu Waldek.

     – Odkąd zrobili tu asfalt, to poczynają sobie w najlepsze.

     Odwrócił się i podreptał do chałupy, przeliczając gotówkę. Nim jeszcze zamknął drzwi, usłyszał klakson, a potem znajomy dźwięk dzwonka od roweru i jakieś inne jeszcze hałasy, ale się nimi specjalnie nie przejął.

     Zanim wybiło południe, Waldek z Waśką biesiadowali w najlepsze, snując plany wyprawy do stolicy. (Do stolicy gminy, oczywiście, czyli pobliskiego Gnijewa).

     – Nie byłem w Gnijewie od jakichś dziesięciu lat – stwierdził z żalem Waldek.

     – No pewnie, że dziesięć. Bo tyle ważny jest dowód. Dokładnie dziesięć lat.

     – Patrz, jak ten czas leci. Dziesięć lat, a tak jakby to było wczoraj…

     – rozmarzył się Waldek.

     – Coś ty. Nie poznasz Gnijewa. To już zupełnie inna wieś. Właściwie to już małe miasto. Nawet marketa tam mają. A w ogóle, to nie możesz jechać do stolicy w takich łachach. Musimy cię jakoś ogarnąć.

     – Co masz na myśli, mówiąc „ogarnąć”? – spytał Waldek, wyraźnie zaniepokojony.

     – No… Musimy cię jakoś odstawić. Przecież nie pojedziesz do stolicy w tej starej kufajce i gumiakach.

     – No jasne, że nie. Mam jeszcze jedną, prawie nieużywaną, wisi w szafie.

     – Nie o to chodzi, że jest stara. W ogóle w kufajce nie pojedziesz. Wiesz jak ludziska się teraz noszą w Gnijewie? Prawie jak we Warszawie – spojrzał krytycznym okiem na Waldka i ciężko westchnął.

     – No tak, skąd niby masz wiedzieć, jak nawet nie masz telewizora.

     – A na co mnie telewizor? Żeby prąd żarł? Jak radyja od czasu do czasu posłucham, to już mi się niedobrze robi, a co dopiero to wszystko oglądać.

     – No już dobrze, dobrze. Musimy skołować ci jakieś modne ciuchy. Szwagier Gertrudy, wiesz, ten pryszczaty kurdupel, co to na weselu u Tomiczków z balkonu się spierniczył i dwa miesiące w gipsie leżał. On, rozumiesz, niedawno odwinął kitę. To znaczy wątroba mu nie wytrzymała i przeniósł się do świętego Piotra. Był podobnej postury, co ty. A ubierał się nie najgorzej. Zapytam Gertrudy. Musiały po nim zostać jakieś ciuchy. Miejmy nadzieje, że szwagierka ich nie wywaliła.

     – Mam chodzić w ciuchach po umarlaku? – oburzył się Waldek.

     – Zaraz tam chodzić. Przecież to tylko na jeden raz. Chcesz wydać całą rentę na ciuchy, żeby w nich się przejechać do Gnijewa i z powrotem? Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Potem możesz je nawet wywalić, ale w kufajce nie pojedziesz.

     – Dlaczego? Przecież ta druga jest prawie nowa.

     – Ano dlatego, że ja nie mam zamiaru się za ciebie wstydzić.

     – Jak to ty? Przecież to ja jadę do Gnijewa. – Skonsternowany Waldek nalał do musztardówek i podał jedną koledze.– Tam mnie przecież nikt nie zna.

     – Ale może pozna? A poza tym, chyba nie myślałeś, że puszczę cię tam samego.

     Wypili, zakąsili jak zwykle, i dalej snuli plany… Aż do końca butelki, a była litrowa. Następnego dnia Gertruda za namową Mundka, który tak bardzo ją prosił, że całe podwórko odśnieżył i nawet posypał piaskiem ścieżkę do furtki, wybrała się w odwiedziny do siostry. Obiecała też zapytać, co ta zrobiła z ciuchami po mężu. Żałoba jeszcze nie minęła, więc chyba nie powinna wyrzucić jego rzeczy – rozmyślał Mundek, czekając na powrót małżonki. Ta jednak nie wracała. Ugotował więc obiad. Nic wyszukanego, po prostu kotlety z karkówki, ziemniaki ze śmietanką, a do tego kiszona kapusta z beczki. Normalny obiad. Wyglądał i wyglądał, a Gertrudy jak nie było, tak nie było. Zjadł w końcu swoją porcję, nie czekając na żonę. Na trawienie wysączył ćwiarteczkę bimberku. A potem zmorzył go sen. budził się słysząc rumor w sieni. Zerwał się i popędził zobaczyć, co się dzieje. Niemal nóg nie połamał przez te nowe dywaniki, które Gertruda porozkładała w korytarzu. Otwiera drzwi do sieni i… Patrzy, a na podłodze leży wielki foliowy wór, wypełniony jakimiś szmatami, a spod tego wora wystają dwie nogi w butach Gertrudy.

     – Kochanie, nic ci się nie stało? – zadał nieśmiało standardowe pytanie.

     Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, tylko spod wielkiego worka odezwało się stłumione chrapanie. Delikatnie podniósł worek i odstawił go w kąt. Gertruda, wtulona twarzą w swoje góralskie bambosze, spała w najlepsze. Zdjął jej buty i płaszcz, a potem zaniósł do sypialni i ułożył na łóżku. Przykrył kocem, zgasił światło i poszedł sprawdzić zawartość owego wielkiego wora. Nazajutrz Gertruda nie była skora do rozmowy. Wstała później niż zwykle i zrobiła sobie większą niż zwykle kawę. Siedziała przy stole w kuchni i mrużąc oczy siorbała gorący płyn z wielkiego, porcelanowego kubka. Z dużym opóźnieniem zareagowała na obecność męża.

     – Magda jest całkiem załamana. Musiałam ją pocieszać – zaczęła Gertruda. – Okazuje się, że Sylwek nie zostawił jej nawet numeru pin do swojej karty, nie mówiąc już o haśle do konta. Biedaczka. Będziemy musieli jej jakoś pomóc. Sprawa o przejęcie spadku może potrwać nawet pół roku.

     – A te ubrania? – zapytał.

     – Możesz je sobie wziąć i zanieść temu pijusowi. Może chociaż raz będzie wyglądał jak człowiek? – Stwierdziła z wyraźnym sarkazmem w głosie i siorbnęła następny łyk gorącej kawy.

     – Okej. To mu je zaniosę, a ty, kochanie, odpocznij sobie, bo nie tryskasz dziś entuzjazmem.

     – Też byś nie tryskał, jakbyś wypił pół butelki Metaxy. No idź już i nie marudź mi tu za uszami.

     Nie chcąc dłużej irytować żony, pognał do sieni, chwycił worek i tyle go widziała.

***

     – Zobacz Wala, jaki elegancki gajerek i to całkiem nowy. A ta koszula. Patrz, Wranglery! Oryginalne, pewnie jeszcze z Pewexu. Co z tego, że stare? Wranglery zawsze są modne.

     Waldek przyglądał się tylko Waśce, jak ten wyjmował kolejne rzeczy z worka i układał je na podłodze. Po jakiejś godzinie przymiarek Waldek wyglądał jak gwiazdor filmowy. Przynajmniej tak twierdził Mundek.

     – No! Teraz to ja mogę z tobą do samej Warszawy jechać

     – stwierdził, wyraźnie z siebie zadowolony. – Wypastujesz jeszcze tylko pantofle.

     – Ale one mnie cisną – skarżył się Waldek.

     – Rozbiją się. Chłopina miał je może raz na nogach, to jeszcze sztywne. Dobrze, że go w nich nie pochowali, szkoda by było takich pantofli. Zalej na noc denaturatem, a rano będą jak ulał.

     – Nie mam denaturatu – zmartwił się Waldek.

     – Wala, nie rób problemów! Może być bimber, w szopie masz całą bańkę tego zajzajeru, butom nie zaszkodzi. Ogol się i jutro o dziewiątej masz być na przystanku. Pekaes odchodzi o dziewiątej piętnaście, ale może być trochę wcześniej, więc lepiej dmuchać na zimne. Pójdę już, bo Gertruda ma dziś strasznego kaca, pocieszała siostrę koniakiem, nie chciałbym jej denerwować. Rozumiesz, jak się ma kaca raz lub dwa razy do roku, to człowiek nieprzywykły i bardzo źle to znosi… A! I nie zapomnij dowodu – rzucił, stojąc już w drzwiach. – Cześć.

     Dokładnie za dziesięć dziewiąta Waldek, ogolony i wystrojony w garnitur i płaszcz po waśkowym szwagrze, wyszedł z domu i skierował się w stronę przystanku PKS. Szedł szybkim krokiem, ze wzrokiem wbitym w asfalt pod stopami. Modlił się w duchu, by nikogo nie spotkać. Źle się czuł w tym „galowym” stroju. Na przystanku czekał już na niego Waśka.

     – No Wala. Teraz to z ciebie półtora gościa – pokiwał z aprobatą głową.

     – Waśka? Walniesz jednego? – Waldek spytał nieśmiało kumpla.

     – Przecież wiesz, że ja kumplom nie odmawiam.

     – Bo widzisz, jakiś jestem taki zestresowany. Odczuwam pewien dyskomfort w tym ubraniu.

     – Co? Mówże, cholera, po naszemu. Co jest nie tak z tym ubraniem?

     – Nie, nic takiego, tylko źle się w nim czuję – tłumaczył Waldek.

     Ledwie zdążyli wypić po łyku, a podjechał Pekaes. Było dziesięć po.

     – A nie mówiłem, że ta cholera może być wcześniej? – Waśka z satysfakcją spojrzał na zegarek.

     W Pekaesie było tylko kilka osób, nikogo znajomego. Podróż nie trwała długo. Wysiedli na skwerku, tuż obok Urzędu Gminy. Dworek, w którym się mieścił, był pięknie odrestaurowany. Do głównego wejścia prowadziły granitowe schody. Po obu stronach olbrzymich odrzwi wznosiły się majestatycznie dwie wysokie kolumny, zwieńczone pięknie rzeźbioną arkadą. Po jednej stronie portalu powiewała biało-czerwona, a po drugiej – flaga Unii Europejskiej. Waldek nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przecież zaledwie dziesięć lat temu stał w tym samym miejscu i dokładnie pamiętał obstrupaciały budynek z sypiącym się tynkiem i odpadającym gzymsem. A skwerek? Owszem był, ale jeśli dobrze kojarzył, nosił imię Bolesława Bieruta, a nie Jana Pawła II. Wszystko tu się pozmieniało. Jeszcze w tej chwili nie wiedział, że na gorsze. Weszli przez spore odrzwia i ujrzeli widok równie piękny i wspaniały, jak ten na zewnątrz. W wielkim holu, na samym jego środku, stała butelka szamponu. Tak, to była gigantycznych rozmiarów butelka szamponu Head & Shoulders. „Taki zapas wystarczyłby do końca życia” – przebiegło Waldkowi przez głowę. – „Zwłaszcza, że myję głowę raz w miesiącu”. 

     Po prawej stronie stały ustawione trzy biurka, przy których siedziały piękne, niczym rusałki, dziewczyny. Jedna piękniejsza od drugiej. Ubrane były jak księżniczki z bajki o księżniczkach. Waldek skierował się od razu do blondynki o wydatnym biuście, sporym dekolcie i wielkich zielonych oczach, utkwionych w ekranie monitora.

     – Dzień dobry. Nazywam się Waldemar Paciaja.

     – Weźmie numerek i czeka – przerwała mu rusałka, nie odrywając wzroku od komputera.

     Waldek stał z otwartymi ustami i nie wiedział, co ma powiedzieć. Gdyby nie Waśka, pewnie stałby tak dalej, ale kumpel pociągnął go za rękę i odprowadził na bok, gdzie znajdowało się jakieś dziwne urządzenie. Mundek postukał w ekran urządzenia kilkukrotnie, w zamian za co urządzenie wypluło niewielką karteczkę z numerem i jeszcze jakąś informacją.

     – Cie choroba! – podsumował Waldek. – To o to jej chodziło? „Numerek”. Teraz rozumiem.

     Wziął od Waśki karteczkę i przyjrzał jej się dokładnie. Wydział Spraw Administracyjnych. Ewidencja Ludności. Dział Dowodów Osobistych. 008. Czas oczekiwania: poniżej dziesięciu minut.

     – Teraz musimy czekać, aż wyświetli się twój numerek – poinstruował go Waśka. – Wtedy podejdziesz i pokażesz pani ten kwitek – wyjaśnił, wskazując na trzymaną przez Waldka karteczkę. 

     Hol był całkiem pusty, jeśli nie liczyć pań urzędniczek, czy księżniczek – nieistotne – no i oczywiście Mundka i Waldka. Po jakichś pięciu minutach rozległ się dźwięk przypominający dzwonek od roweru listonosza, i przy środkowym biurku pojawił się na wyświetlaczu czerwony numer 008. Księżniczka przy tym biurku była szatynką, miała włosy spięte w kok i nieco mniejszy biust, za to dekolt o wiele większy. Zajęta była właśnie usuwaniem skutków wypadku, który musiał jej się przytrafić przed chwilą, kiedy to stukała palcami w klawiaturę. Nie wiadomo czy uda się go opiłować pilniczkiem, być może trzeba będzie wymienić całego tipsa. Tragedia.

     – Wypełni wniosek, dołączy zdjęcie i weźmie kolejny numerek.

     – Położyła przed Waldkiem kartkę formatu A4 i prawie ze łzami w oczach kontynuowała piłowanie złamanego tipsa. Waldek wziął kartkę i w milczeniu odszedł od biurka. Odszukał wzrokiem kolegę, stojącego w kącie obok maszyny do numerków.

     – Waśka pomożesz? To trzeba wypełnić.

     Waśka spojrzał na formularz i pociągnął Waldka w stronę wyjścia.

     – Gdzie idziemy? – spytał zaskoczony Waldek.

     – Na trzeźwo tego nie rozgryzjosz. Chodź, tu niedaleko jest fajna knajpa.

     Wyszli na zewnątrz i od razu skierowali się w stronę znanego Mundkowi lokalu o wdzięcznej nazwie Bar „Pokrzep Się”, który znajdował się nieopodal. W środku było tłoczno i gwarno. Wiadomo – stolica. 

     Zamówili po secie i usiedli przy jedynym wolnym stoliku. Waśka postawił na blacie dwie „lufy” i spojrzał na leżący obok formularz wniosku.

     – W sumie to nic trudnego. Masz długopis?

     – Nie. Skąd.

     – No to idź, poproś barmana, niech ci pożyczy.

     Waldek wstał i podszedł do baru. Po chwili wrócił z długopisem.

     – Nazwisko i imię… – zaczął Mundek.

     – Waldemar Pa…

     – Cicho, przecież wiem. Wyjmij dowód, potrzebny będzie pesel.

     Waldek sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął portfel, z którego wyłuskał swój stary dowód osobisty. Podał go Waśce.

     – No dobra. Data urodzenia… – zapisał datę w formularzu.

     – Miejsce… Numer pesel… Adres.

     Po kilku minutach i trzech wypitych „lufach” formularz był wypełniony.

     – Podpisz tutaj. – Waśka postukał paluchem w kartkę, w miejscu, gdzie chwilę później Waldek złożył swój koślawy podpis. – Teraz tylko zdjęcie.

     – Nie mam – uprzytomnił sobie z przerażeniem Waldek.

     – Przecież wiem, że nie masz. Musisz sobie zrobić.

     – Ale gdzie? Jest tu jaki fotograf?

     – Teraz zdjęcia robią automaty, a nie fotografy – zauważył nonszalanckim tonem, jak zwykle wszystkowiedzący, Waśka. – Chodź, na poczcie jest automat.

     Budynek poczty też prezentował się efektownie. Waldek co prawda nie pamiętał, jak wyglądał on dziesięć lat temu, ale mógł przypuszczać, iż teraz na pewno wygląda o niebo lepiej. Wewnątrz było kilka osób, które stały w kolejce do okienka. W rogu znajdował się automat fotograficzny i tam właśnie pośpiesznie się udali.

     – Właź, patrz w tę dziurę i nie rób żadnych min – poinstruował rzeczowo i zwięźle Waśka.

     Waldek wszedł, usiadł na ławeczce naprzeciw dziury, uśmiechał się i czekał.

     – Wciśnij guzik! – dobiegło z zewnątrz.

     Wcisnął. Rozległo się pikanie i coś błysnęło. Waldek siedział dalej.

     – Wyłaź już. Gotowe – przywołał go kumpel spoza maszyny.

     Waldek wyszedł, a po kilku sekundach z szufladki wysunął się pasek czterech zdjęć, na których widniała jego gęba.

     – O w mordę. To już gotowe? – nie krył zaskoczenia.

     – Jasne, teraz tylko musimy złożyć wniosek w urzędzie i po robocie.

     Czym prędzej udali się do Urzędu Gminy. A ponieważ Bar „Pokrzep Się” znajdował się na ich trasie, postanowili odsapnąć chwilkę i pokrzepić się małym co nieco. Chwilka trwała jakieś dwie godziny, a małe co nieco zamieniło się w trzy czwarte litra. W urzędzie stawili się dokładnie piętnaście minut przed zamknięciem. Przy biurku siedziała już tylko jedna księżniczka. Ta blond piękność z zielonym biustem i dużymi oczami, czy jakoś tak. Postukali kilkukrotnie w automat do numerków, a potem jeszcze raz i jeszcze. Tak, że mieli jakieś sześć numerków do wyboru. Obok blondyny zapalił się numerek 010. W pośpiechu przewertowali plik karteczek i, nie kryjąc radości, zakrzyknęli chórem: „Jest”! Z numerkiem 010 w jednej i wnioskiem w drugiej ręce Waldek chwiejnym krokiem podszedł do biurka. Przysunął sobie krzesło i usiadł, wpatrując się w oczy blond księżniczki. (A może to nie były oczy?) Kobieta sprawdziła wniosek i zaczęła wprowadzać dane do komputera. I wtedy to się stało.

      – Cholera. Znowu błąd systemu. Kurde, musiałam coś źle nacisnąć

     – z drżeniem w głosie powiedziała niby do siebie i zaczęła nerwowo stukać w klawisze. – Jasna cholera, znowu to samo. Popieprzony komputer. Znowu pójdę bez premii – mówiła dalej blondyna, chyba do siebie.

     – Niech się pani nie denerwuje, pani Ewelino – zaczął bełkotliwie Waldek. – Niech pani wciśnie i przytrzyma klawisz „control”, a potem trzy razy stuknie w „R”. Następnie, jak pojawi się monit, proszę potwierdzić, i w pole tekstowe wpisać cztery jedynki. Potem znowu potwierdzić i przytrzymać „control, alt, delete”. A teraz niech się pani zaloguje.

     Blondyna wykonywała dokładnie wszystkie polecenia Waldka i skończyła właśnie logowanie. System ruszył ponownie, a na ekranie pojawiły się dane, które przed chwilą wprowadzała z waldkowego wniosku. Podniosła wzrok i z otwartymi ustami spojrzała na Waldka. Ich spojrzenia spotkały się, a jej olbrzymie zielone oczy wydawały się teraz jeszcze większe i bardziej zielone. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym blond księżniczka zamknęła usta, by po chwili znowu je otworzyć.

     – Jak… pan… to… zrobił? – wydukała mechanicznym głosem.

     – Nie wiem – zgodnie z prawdą odpowiedział Waldek.

     – Suuuuper! Ja to mam szczęście. Akurat w takiej chwili trafiłam na informatyka – rzekła sama do siebie, a później zwróciła się do Waldka: – Dziękuję panu. Uratował mi pan premię, a może i pracę. Bardzo dziękuję. Jak by pan tylko czegoś potrzebował, proszę się nie krępować, pomogę panu wszystko załatwić. Jestem taka wdzięczna.

     Waldek poczerwieniał na twarzy. Trochę z konfuzji, a trochę z gorąca i wypitego alkoholu.

     – Niech pan przyjdzie za dwa tygodnie po nowy dowód. I niech pan nie bierze nawet numerka, tylko od razu podejdzie. Załatwimy wszystko od ręki. Waldek ślicznie się ukłonił, obślinił dłoń, którą mu podała i odszedł bez słowa w kierunku stojącego przy numerkowej maszynie Waśki. Kiedy wyszli już na ulicę, Waśka w końcu zapytał:

     – Ty, Wala, a skąd wiedziałeś, że ona ma na imię Ewelina?

     – Nie wiedziałem – odparł Waldek i ruszył w stronę przystanku PKS.

I BUILT MY SITE FOR FREE USING